Tworzenie biżuterii to przyjemność

Rozmowa z Wojciechem Rygałą, artystą złotnikiem, absolwentem Politechniki Warszawskiej, który od 1983 zawodowo zajmuje się złotnictwem. Tytuł mistrzowski uzyskał w 1989 i w tym samym roku Ministerstwo Kultury i Sztuki wydało bezterminowe zaświadczenie o wykonywaniu zawodu artysty plastyka w zakresie biżuterii artystycznej. Twórca mieszka i pracuje w Wołominie.

pws-2015-10a-35

Polski Jubiler: Skąd wzięło się u pana zainteresowanie biżuterią?

Wojciech Rygało: Nie wiem, czy ja znalazłem biżuterię. Odnoszę wrażenie, że to biżuteria wybrała mnie. Od dziecka przejawiałem zdolności manualne. W wieku ośmiu lat dostałem, chyba ze składnicy harcerskiej, zestaw majsterkowicza, który składał się z lutownicy, piłki, młotka i dłuta. Można powiedzieć, że od razu zabrałem się do roboty. Upodobanie do lutownicy sprawiło, że zacząłem robić najpierw proste, a potem coraz bardziej skomplikowane elementy łączone cyną. Klepałem blaszki miedziane, wierciłem. W wieku czternastu czy piętnastu lat zrobiłem swoją pierwszą bransoletkę z miedzi. Natomiast wrażliwość na piękno biżuterii, za sprawą mojej wychowawczyni , wyniosłem ze szkoły podstawowej. Za moich czasów szkoła regularnie organizowała wycieczki do Muzeum Narodowego czy Muzeum Wojska Polskiego, podczas których moja uwaga skupiała się właśnie na biżuterii, zarówno patriotycznej, jak i ozdobnej. Duże wrażenie zrobiło na mnie, już trochę później, Muzeum Skarbiec na Jasnej Górze. Moje pokolenie nie miało dostępu do takich środków, jakie teraz ma młodzież. Byliśmy ciekawi świata i wiele rzeczy próbowaliśmy robić własnymi rękami.

Współczesne pokolenie coraz rzadziej wykorzystuje talenty manualne, zdając się na nowoczesne technologie. Czy tradycyjnie pojmowany zawód złotnika ma szansę przetrwać?

W moich czasach istniały szkoły zawodowe, technika i wydawało się, że są to zawody przyszłościowe. Teraz się nie frezuje tylko wycina wodą albo laserem. Tak jak zawody rymarza czy garncarza odchodzą do lamusa, tak samo będzie z naszą biżuterią. Bardzo rzadko się zdarza, że przychodzą ludzie, którzy chcą odbyć praktyki. W tym roku miałem uczennicę. Niby mam tytuł mistrza, zdobyty w 1986 roku, ale obecność praktykantki w moim warsztacie zaskoczyła mnie.

pws-2015-10a-37

Co skłoniło pana do zrobienia dyplomu?

Z zawodu jestem inżynierem, jednak praca przy desce kreślarskiej, najogólniej mówiąc, nie porwała mnie. Przez pewien czas zajmowałem się fotografią, współpracowałem z miesięcznikiem „Foto” i z działem fotograficznym dziennika „Sztandar Młodych” – moje fotografie bywały publikowane i nagradzane na konkursach, jednak stale ciągnęło mnie do biżuterii. Zacząłem pracę w warsztacie złotniczym, ale z czasem chciałem się usamodzielnić. Zdobyłem tytuł, gdyż uznałem, że jest to najlepsza droga, aby rozpocząć samodzielną praktykę. Moje oczekiwania trochę rozminęły się z rzeczywistością, bo w latach 90. nie było już potrzeby posiadania żadnych dyplomów złotniczych, po prostu otwierało się działalność gospodarczą, a jednym wyznacznikiem stawały się prawa rynku. Rynek weryfikował, a nie tytuły czy dyplomy złotnika. A czy wydaje się panu, że zawód złotnika będzie wykonywany za kilka czy kilkadziesiąt lat? Kiedyś przedmioty ze złota czy srebra otaczał swoisty kult. Potrafiły przetrwać nawet kilkaset lat. Miały swoją wartość, zarówno emocjon a l n ą ( j a k choćby pierścionek przekazywany z pokolenia na pokolenie) jak i materialną. Świat się jednak zmienił. Mało kto ceni dziś wyroby złotnicze i przywiązuje do nich wielką wagę. Dziś liczy się moda. Patrząc na rzeczy, które są teraz robione, nie wyobrażam sobie, aby przetrwały one sto czy dwieście lat. Większość rzeczy, która jest przez nas robiona, znajdzie swój koniec w tyglu, gdyż ich właściciele uznają, że przedmioty te nie są wartościowe, tylko po prostu stare.

pws-2015-10a-36

Jak ocenia pan swoją twórczość?

Moją działalność dzielę na biżuterię komercyjną, którą można nazwać „biżuterią dla chleba” – kotki, myszki, jabłka, gruszki, wzory geometryczne, usta, kamienie naturalne, które oprawiam. Jest też biżuteria autorska, czyli tworzona pod konkursy złotnicze. Z mojego punktu wiedzenia każdy artysta powinien podlegać weryfikacji, gdyż pracując w jakieś dziedzinie, należy się doszkalać. Dla mnie polega to na sprawdzeniu swoich umiejętności podczas konkursów, które zmuszają do rywalizacji i stałego ponoszenia swoich kwalifikacji, szukania nowych rozwiązań. To na nich otrzymuję odpowiedź, czy rzeczy, które robię, niosą jakiś przekaz. Lubię konkursy, w których temat pozwala na odsłonięcie drugiego dna, ukazanie subtelności, drugiej funkcji.

Pana prace konkursowe zapadają w pamięć, mają swój styl. Jak udało się panu to osiągnąć?

Mówią, że moje prace wywołują uśmiech. Jacek Baran powiedział: „masz swój styl, a to nie każdy teraz ma”. Ja mówię, że moim stylem jest jego brak. Łapię się na tym, że zmieniam konwencje – od totalnej wiochy po rzeczy inżynierskie. Kiedy myślę o prozie życia, to dobrze jest mieć jednolite wzornictwo, jednak perspektywa, że całe życie miałbym robić to samo, przeraża mnie. Nie lubię stałości, u mnie musi się coś dziać. Staram się unikać zaszufladkowania i szukam nowych ścieżek, odkrywam nowe obszary. Liczę że najlepsza praca jest jeszcze przede mną, że jeszcze jej nie zrobiłem.

Jak traktuje pan swoje prace? I co sprawia panu największą przyjemność w tworzeniu biżuterii?

Do niektórych prac mam sympatię. Najbardziej kręci mnie ta adrenalina w procesie twórczym, kiedy pomysł szkicuję w notesiku, by dojrzewał. Żona mówi: „Praca, która jest przyjemnością, nie powinna być opłacana”. Ja do pracy nie idę jak na skazanie, ale podejmuję wyzwanie. Lubię eksperymentować, bawić się materiałem. Ostatnio doceniam nowoczesne technologie i choć nie korzystam z programów typu Matrix, to interesuje mnie wszystko, co nowe. Ostatnio odkryłem długopis 3D, który pozwala na tworzenie obiektów przestrzennych. Mimo, że stworzona dzięki niemu biżuteria podoba się tylko mi, to i tak zabawa w projektowanie przestrzenne daje mi satysfakcję.

Brał pan ostatnio udział w kontrowersyjnym konkursie zorganizowanym przez STFZ „My z Jedwabnego”, gdzie zaprezentował pan swoją pracę pt. Bicz.

Tak. Chciałam wypowiedzieć się w tak ważnym temacie za pomocą biżuterii. Skoro mogą to robić filmowcy czy malarze, to dlaczego nie złotnicy? Stworzyłem pracę Bicz, gdyż nie poczuwam się do winy za zbrodnię dokonaną w Jedwabnem. Uważam, że zrobili to polscy bandyci za przyzwoleniem Niemców. Do konkursu skłonił mnie po pierwsze temat, po drugie chciałem znaleźć się w grupie twórców, których lubię i szanuję. Piotr Rybaczek przekonał nas, że zrobi z konkursu wydarzenie i patrząc na efekt muszę powiedzieć, że nigdy nie byłem na tak efektownie zaaranżowanej wystawie.

Czy każdy rodzaj biżuterii tworzy narrację?

Biżuteria komercyjna to biżuteria dla ludzi i powstaje dzięki nim. Tworząc ją nie bawię się w kreatora, tylko nadstawiam ucho i dowiaduję się, czego oczekują. Prace powstające na konkursy są osobiste, emocjonalne i niepowtarzalne. Wolę ich nie sprzedawać i nie robię z nich komercji.

Dziękuję za rozmowę.






Rozmawiała Marta Andrzejczak